Kasztanek

Mieszkali w jednopiętrowej kamienicy, z której sypał się tynk i wynurzały się czerwone cegły. Kamienice stały rzędem jedna za drugą. Było ich po kilka z każdej strony. Nisko osadzone okna, szeroko otwarte w lecie i szczelnie zamknięte w zimie, przyozdobione firankami u Polaków
i świecznikami u Żydów, okraszały raczej smutny widok. Z odlatującą farbą robiły wrażenie przygnębiające i nieciekawe. Dzieciarnia zbierała się popołudniami i wieczorami i mieszając się ze sobą, swoją religią i pochodzeniem, nie odróżniała się od siebie niczym specjalnym. Jak to dzieci- były umorusane od piasku i jedzenia. Brudne, klejące się jak guma do żucia, ale szczęśliwe. No, może różniły się tym, że żydowskie dzieci opuszczały podwórko w piątek o zachodzie słońca
i wracały w sobotę też o zachodzie słońca. Jak to dzieci – grały w dwa ognie, w wojnę,
w cymbergaja czy chowanego. Był jeszcze czarny lud i skakanka dla dziewczynek.

Szaja był ciekawy koników, jakie stały rzędem na Szerokiej. Pędził do nich szczególnie wtedy, gdy robiło się ciemno i dorożkarze szykowali się do domu. Podchodził do nich, częstował czasem cukrem, który podbierał matce z kuchni, a właściciele smyrgali go batem. Nic sobie z tego nie robił, bo lubił koniki jak mało kto. Kiedyś, gdy stał przy Kasztanku, jego pan odezwał się do chłopca słowami:
– A chciałbyś poczyścić Kasztanka wieczorem?
– A chciałbym – odpowiedział i już był szczęśliwy.
Szczotkował jego piękną skórę i sierść, gładził, jak matka gładzi włosy swojej niezamężnej córki. Rozmawiał przy tym z Kasztankiem i miał wrażenie, że dobrze się rozumieją. Konik parskał
i cicho rżał, jakby chciał coś powiedzieć, a przynajmniej podziękować chłopcu za włożoną pracę.

– Kiedy będę duży, będę miał swoje koniki – powiedział śmiało do właściciela. Ten, nie myśląc wiele, smagnął batem Szaję i przegonił, wołając: Konia mu się zachciało. Masz ci go…

A on nie spał, śniły mu się koniki… Rude, siwe i kare, różnej maści i wielkości. Były dorosłe i młode, a źrebaki biegły przy matkach, jakby wiatr je pędził przed siebie, na zabój. Świat był taki piękny i wolny, a on widział różowe stepy, po których całe stada koni pędziły w przestworzach. Marzył, że jedzie na jednym z nich, na tym z długą, białą grzywą jakby opasany welonem. Budził się wcześnie rano i jeszcze przed chederem biegł do koników stojących na postoju dorożek. Witał się z nimi i szybko uciekał, by nie spóźnić się do szkoły, bo wychowawca bardzo tego nie lubił.
Ojciec był niespokojny o syna, który zamiast studiować Torę, biegał po ulicach za konikami. Upatrzył sobie jednego o kasztanowej maści i nosił mu kostki cukru albo skórki od chleba. Ojciec widział tę miłość syna do zwierząt i uśmiechał się pod nosem. Przed synem jednak udawał, że nic to go nie obchodzi, że ma robić postępy w nauce i modlić się do Wszechmogącego.
Lata były niespokojne. Podsłuchawszy rozmowę rodziców, że muszą opuścić Polskę póki jeszcze czas, zmartwił się tak bardzo, że nie mógł spać. On i jego siostra Pola byli niepocieszeni. Zostawić koleżanki i kolegów, podwórko i Kasztanka? Jak to tak?
Spakowali tylko to, co można było zabrać. Niewiele. Komunistyczna władza nakazywała
i zakazywała. Zostawili cały swój dobytek. Mieszkanie i warsztat taty. Coś nie coś udało się sprzedać, ale pieniędzy też nie można było zabrać tyle, ile by się chciało.
Zostawili podwórko, które było zaniedbane, gdzie walały się papiery, kamienie i patyki, ale było własne. Tu spędzali większość swojego wolnego czasu. Tu bawił się z Olkiem i Agatą. Tu Pola chwaliła się koleżankom swoimi papierkami po czekoladach. Musiała im je teraz zostawić, bo nie pozwolono jej ich zabrać. Zostawili wspomnienia – te dobre. O tych złych nie chcieli nawet myśleć. Zostawili swoje życie, swój kraj i swój świat. A nie chcieli…

* * *

Był słoneczny dzień. Lato. Na dworze 33 stopnie Celsjusza. Pod biały dom podjechał duży samochód – taki, jakim transportuje się konie.
– Szaja, przyjechał twój kasztanowy konik z Ameryki – zawołała Sara, żona Szai, która wyszła akurat z werandy.
– Już do niego idę – odpowiedział i wyszedł z pomieszczenia, gdzie trzymał wszystko, co było potrzebne do pielęgnacji koni.
Spojrzał na konika. Był młody, wysportowany i lekko narowisty. Ostatecznie dla niego to też było trudne. Nowe środowisko, nowi ludzie. Niestety jedna noga uginała mu się podczas stąpania. Kulał. Szaja złapał go za uprząż i poprowadził kilka metrów.
– Wygląda jak Kasztanek z Polski – powiedział i łza zakręciła mu się w oku. – Zajmę się Tobą, mój miły. Będziesz chodził jak baletnica – powiedział i poklepał konia po zadku…
Po południu zadzwoniła Pola i pytała o nowego konia. Wszyscy wiedzieli, że Szaja znowu zaopiekuje się bolejącym koniem. To już kolejny, który trafia do niego na kurację. Opowiedział siostrze, że ten podobny jest do Kasztanka z Polski. Być może to nawet jakiś potomek tamtego, kto to wie, świat jest taki malutki…

Mirosława Stojak

Ten wpis został opublikowany w kategorii Opowiadania. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.