Czekoladka lub najpiękniejsza warszawianka

         Zadzwoniła Irenka. Jak zawsze rozmawiałyśmy długo i nawet nie wiem, kiedy czas mijał. Gdy spojrzałam na zegarek, okazało się, że przegadałyśmy 80 minut. Każda minuta rozmowy
z Irenką jest na wagę złota. Ta mądra kobieta ma w sobie tyle empatii i dobroci, ile nie ma nikt na świecie. Opowiadała mi o swojej rodzinie, a ja słuchałam, jak zawsze, z rozdziawioną miną. Trzymając w dłoni długopis, zapisywałam mono sylabami to, co najważniejsze, by potem stworzyć małe – wielkie coś do przeczytania.

– Moja babka była najpiękniejsza warszawianka – powiedziała. – Tak mówili wszyscy
w rodzinie, a ja myślę, że to prawda, bo moi wujkowie, często wspominając rodziców, chwalili urodę swojej matki, a mojej babki.

– Jak miała na imię? – zapytałam.

– Natalia – odpowiedziała. To chyba rosyjskie imię, ale jest piękne. To, że Rosjanie wywołali wojnę z Ukrainą, nie czyni imienia winnym. Polacy są ofiarni, pomagają Ukrainie. Mnie też uratowali życie. Pamiętam do dziś zapach w lesie po deszczu… eh! I gdy patrzę teraz, jak czołgi wkraczają do ukraińskich miast, widzę zaraz czołgi niemieckie kierujące się w stronę Warszawy. My uciekałyśmy z mamą przez most, a one, drapieżne, jechały, siejąc grozę i strach. Straszne czasy.

– Zrobiłam się teraz taka, jak w 1939 roku: wystraszona, i prawie nie śpię – powiedziała
i westchnęła.

Za chwilę znowu opowiadała. Powoli, mądrze i statecznie. Pomyślałam, że ta prawie dziewięćdziesięcioletnia kobieta, tak wiele złego przeszła w swoim życiu. Tyle wojen. Ta, która nastała, niby nie nasza, a jednak nasza, bo giną w niej niewinni ludzie. Cywile, kobiety i dzieci, starcy. Straszne! Ja też źle śpię.

Byłam ciekawa jej historii. Pytałam o babkę Natalię. Pochodziła z bogatej i wpływowej żydowskiej rodziny, od pokoleń zamieszkałej w Warszawie. Dobrze wykształcona, znała kilka języków. Jej wychowaniem i wykształceniem zajmowała się guwernantka sprowadzona z Paryża, która miała zadbać szczególnie o dobre maniery panienki i płynną znajomość języka francuskiego. Ojciec Natalii, ceniony przemysłowiec i miłośnik koni, jeździł bryczką prowadzoną od lat przez zaufanego stangreta. To on dbał o konie, które były oczkiem w głowie właściciela podwarszawskich stajni.

Młoda Natalia została zeswatana ze sporo starszym Nachmanem, bankierem wywodzącym się z bardzo majętnej rodziny. Ona była piękna, on bogaty. Ślub stał się wydarzeniem w elitach warszawskich. Pod synagogą zebrały się tłumy warszawiaków, by obejrzeć śliczną dziewczynę
w białej sukni i przystojnego, dojrzałego mężczyznę ze znanej, żydowskiej rodziny z Warszawy.

Po ślubie młodzi zamieszkali tuż przy Łazienkach Królewskich, w willi, którą dostali
w prezencie ślubnym od rodziców pana młodego. Panna młoda wniosła w posagu niemałą kwotę
w złocie, bowiem jej ojciec był zdania, że złoto zachowuje realną wartość w każdym czasie
i skutecznie chroni przed inflacją.

Willa była okazała, prawie monumentalna, z tajemniczym ogrodem i rzeźbami nagich kobiet, których miejsca intymne przykrywały delikatne listki figowe lub błogie kwiatki nasturcji
i półnagich mężczyzn usytuowanych między starymi drzewami. Niektóre okazy drzew zdobiących zieleniec zostały sprowadzone na życzenie ówczesnego właściciela, a dziadka Irenki Nachmana,
z dalekiej Ameryki. Sama willa, nieco w stylu klasycznym, z elementami tożsamości narodowej, opiewała piękno polskiej ludowości, to jednak ogród był prawie ogrodem wersalskim. Widoczne wszędzie ślady gotyku, renesansu czy baroku świadczyły o dobrym guście posiadacza włości. Wszystko stanowiło ładną całość kultury polsko – żydowskiej, co cieszyło parę młodą i oko przechodnia.

Młody Nachman był najmłodszym synem z trójki dzieci swoich rodziców. Wszyscy otrzymali dobre wykształcenie. Uczyli się na najlepszych, prestiżowych uniwersytetach, w Paryżu
i Berlinie. Jeden brat prowadził kupno i sprzedaż futer na skalę światową, drugi handlował meblami biurowymi, a Nachman był bankowcem. Jego bank dobrze prosperował aż do czasu kryzysu światowego w 1929 roku.

Młodzi często odwiedzali pobliskie Łazienki. Już z okien ich domu rozpościerał się widok na ładnie przystrzyżoną trawę. Ogrody zapraszały na dopołudniowe spacery i poobiednie koncerty. Dostojne pawie spacerowały dumnie po trawnikach. Wydając dzikie, piskliwe okrzyki, przypominały odwiedzającym, że one są tu od zawsze i na zawsze. Między stawem a skwerem, na wodnej scenie odbywały się galówki. W parku rozbrzmiewała muzyka Johanna Brahmsa, Antona Rubinsteina lub w lżejszej tonacji Johanna Straussa. Cała Warszawa zasłuchana w muzyce nie podejrzewała nawet, że za rogiem czai się kryzys…

Z ich małżeństwa urodziło się czterech synów. Jeden z nich to ojciec Ireny – Beer. Był najmłodszy. Podobny do matki, jej oczko w głowie. Zresztą starsi bracia także czuwali nad malcem, by nie stała mu się krzywda. Lata mijały. Dzieci miały dobre życie. Bracia byli ze sobą mocno związani. Wspierali się, gdy wymagała tego sytuacja, prowadzili wspólne interesy, gdy byli już dorośli.

Natalia i Nachman zmarli przed wybuchem wojny, nawet przed narodzeniem Irenki. Światowy kryzys gospodarczy z 1929 roku jest największym kryzysem w historii kapitalizmu. Gdy rosły światowe zapasy towarów, a zapotrzebowanie na nie spadało, ekonomiści wiedzieli już, czym to pachnie. Zaczęło się w USA. Ceny akcji na światowych giełdach były wysokie. Panowała hossa. Wszyscy kupowali akcje, nawet drobni ciułacze. Gdy koniunktura załamała się, doszło do krachu, tzw. czarnego czwartku, a potem kryzys objął cały świat.

Nachman stracił wiele pieniędzy. Cała rodzina straciła wiele pieniędzy. Ojciec Irenki inwestował za granicą. Miał na utrzymaniu żonę i dziecko. Szybko sprzedał to, co mu zostało, spakował rodzinę i przenieśli się do Włocławka. Dlaczego do Włocławka? Ona nie wie. Może dlatego, że miasto położone nad Wisłą dawało duże możliwości do życia i interesu. Tak zrobiła cała ich rodzina, łącznie z dziadkami, wujostwem i ciotkami. We Włocławku kupili trzy domy. Na tyle było ich stać.

Trzej bracia ojca Irenki byli kawalerami. Tylko Beer założył rodzinę. Mała Irenka była największym skarbem ich wszystkich. Wujowie wołali na nią ”Czekoladka”, bo na dole ich kamienicy mieścił się sklep detaliczno – hurtowy „Plutos” z wyrobami czekoladowymi. Tato miał przedstawicielstwo Plutosa we Włocławku, marki znanej tak dobrze jak Wedel. W tamtym czasie ludzie mówili, że czekolady Plutosa i Wedla są tak samo dobre i smaczne, bez ujmy dla żadnych. Do dziś Irenka czuje ich smak. W sklepie za ladą stała mama Irenki, która może nie była najpiękniejsza warszawianką, ale miała najsłodsze na świecie serce.

Mirosława Stojak

Ten wpis został opublikowany w kategorii Opowiadania. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.