„Żywa historia”

I. Abramek

Opowieść moja nosi niebanalny tytuł. Te dwa słowa: żywa historia, padły z ust dwu kobiet, które wsłuchiwały się w moje opowiadanie i które jak ja, wzruszone historią jednego człowieka, nie miały słów uznania dla mojego bohatera.
Gdy trzy lata temu usłyszałam w słuchawce telefonicznej starszy, męski głos, z akcentem obcojęzycznym, nie przypuszczałam nawet, że tak wiele łączy ludzi różnych pokoleń, różnych wyznań, ludzi mieszkających w różnych miejscach świata. Dziś wiem, że to, co nas łączy nazywa się miłością do swojego miasta, do swoich korzeni.
Pana Abrama Mor-Morgentaler poznałam osobiście, gdy odwiedził tutejszy Urząd, jako nupturient, poszukujący dokumentu swojego urodzenia. Od pierwszej, krótkiej wymiany zdań (tej telefonicznej) ujął mnie ton rozmowy, nad wyraz uprzejmy, mojego rozmówcy, jego piękny sposób wyrażania myśli i składania zdań. Później okazało się, że nauka kaligrafii, w przedwojennej szkole, pozostawiła piękny owoc tej nauki. Cudowne listy, jakie otrzymuję, są tego świadectwem.

Jestem pełna podziwu dla tego siedemdziesięcioośmioletniego mężczyzny, który każdorazowo z rozrzewnieniem powraca tu do Włocławka, do swojego miasta, gdzie urodził się, mieszkał i wychowywał, do momentu wybuchu II wojny światowej.
Wspomina swoje słodkie dzieciństwo. W myślach pieści to wszystko, co było mu drogie i tych wszystkich, którzy zginęli, a których kocha do dziś.
Odwiedza miejsca, które pamięta i nie zmieniły wyglądu do dnia dzisiejszego, chętnie poznaje też nowe. Z uwagą śledzi, jak jego miasto, miasto dzieciństwa rozkwita.
Wspólnie z żoną Panią Elą interesują się życiem kulturalnym Włocławian. Chętnie rozmawiają na każdy temat.
W tym właśnie roku brałam udział w kolejnej dla Pana Abrama, a pierwszej dla mnie, wędrówce po ukochanym mieście Włocławku, poznając urokliwe, nieznane mi zakątki.
Zanim jednak zabiorę Państwa na tę wycieczkę, chcę przedstawić postać Pana Abrama dokładniej. Muszę powiedzieć, że to, co ja wiem o losach i przeżyciach mojego bohatera jest zaledwie kroplą wody w całym akwenie. Myślę też, że jest to materiał, który pozwoli Państwu zrozumieć, dlaczego Pan Abram jest osobą wyjątkową i szczególną.

 Zdjęcie Abramka z zoną i Mirosławą Stojak na Placu Wolności

Ja osobiście, już wiem, dlaczego żona na swojego męża mówi tak pięknie: Abramek.
Nikt z najbliższej rodziny Pana Abrama nie został przy życiu. Cała jego rodzina została przewieziona z włocławskiego Getta do krematorium w Chełmnie nad Nerem, zaś sam Abram został zesłany najpierw do obozu pracy potem koncentracyjnych koło Poznania i do Oświęcimia. Stojąc przed tablicą ku czci pomordowanych przez hitlerowców Żydów, znajdującą się na ulicy Nowomiejskiej, dotarła do mojej świadomości, znana mi wcześniej prawda, że ten człowiek, jako jeden z nielicznych, przeżył obóz zagłady i marsz śmierci.
Zerkając na numer więźnia oświęcimskiego, lekko wysuwający się spod rękawa koszuli Pana Abrama, zdałam sobie sprawę, że to ludzie zgotowali mu ten los … .
Pan Abram z bólem opowiada o dziesięciodniowym marszu śmierci. Jestem wzruszona do głębi i nie potrafię zadawać nasuwających mi się pytań. Przed oczyma stanęli mi wszyscy Ci ludzie, którzy zapłacili najwyższą cenę. Widzę oprawców przystawiających broń do skroni, słyszę huk wystrzałów i oczy zasłaniam dłońmi. Jestem przerażona! Pan jednak powoli opowiada dalej. Jego piękne, czarne źrenice stoją w bezruchu. „W kilka osób ciągnęliśmy wóz z drewnianą skrzynią, który to sprawił, że przeżyliśmy” – opowiada.

„Czy Pani wie, dlaczego? Czy Pani wie, co było w tej skrzyni? ”. Nie potrafię logicznie myśleć, więc nie potrafię udzielić odpowiedzi. Po cichu snuję domysły, jak się okazało, błędne. Ta ciężka skrzynia, w której Niemcy ukryli ubrania cywilne, sprawiła, że osoby ciągnące, opierając się o wóz, odpoczywali.
A później, gdy oswobodzili ich Rosjanie, kilku jeszcze zmarło na dyzenterie. To była ironia losu. Wycieńczeni, wygłodzenia, spragnieni, bez sił, bez ducha, ujrzeli krowę stojącą na polu. Niestety mleko, którego napili się, nie było cudem dla wszystkich. Dla niektórych było zgubą.
Podnosimy się. Wiem, że to, co usłyszałam jest bolesnym wspomnieniem. Nie chcę rozdrapywać zagojonych ran, dlatego nie pytam o nic więcej. Idziemy ulicą Królewiecką rozmawiając. Opowiadamy o naszych rodzinach, dzieciach, znajomych. Pan Abram wskazuje mi miejsce, gdzie niegdyś stała Synagoga.
Obecnie znajduje się tam budynek mieszkalny. Przed wojną przychodził tu z rodzicami. Co niedzielę chodził też do Klasztorku z opiekunką, która była katoliczką (ładnie i tak ciepło to powiedział). Matka jego była bardzo światłą kobietą i nie zabraniała tego synowi. Myślę, że Pan Abram jest podobny do swojej mamy i jak ona, jest człowiekiem wrażliwym, tolerancyjnym i światłym.

Gdy weszliśmy w ulicę Piekarską udaliśmy się w kierunku miejsca, gdzie nie tak dawno stała kamienica, w której mieszkał mały Abramek. Obok stoi nadal kamienica nr 3, gdzie mieszkała koleżanka i inni sąsiedzi, których dzisiaj wspomina.
Następnym celem naszego spaceru jest ulica Kościuszki, a dokładniej Gimnazjum, do którego uczęszczał mój gość. Przechodzimy starą bramą do podwórka. Po jego prawej stronie wznosi się wysoka kamienica, zbudowana z przyzwoitej czerwonej cegły. „Na tym podwórku graliśmy w piłkę. Pewnego razu piłka wąskim piwnicznym okienkiem wpadła do środka. Zbiegłem schodami na dół i schylając się zawadziłem o metalowy pręt wystający ze ściany korytarza, rozwalając sobie przy tym kolano” – wspomina mój rozmówca. Gdy w 1994 roku po raz pierwszy odwiedził swoje miasto, po 46 latach nieobecności tutaj, oprowadzając syna po wszystkich znaczących miejscach swojego życia, przybyli również w to miejsce. Za przyzwoleniem mieszkańców tego budynku zszedł do piwnicy i ujrzał ten sam pręt, w tym samym miejscu, który przed laty ugodził go w kolano.
Wolnym krokiem idziemy w kierunku dworca. Z Panią Elą rozmawiamy po niemiecku.
Jest ciekawa, kiedy znajduję czas na moje hobby. Odpowiadam, że gdy mąż mój gotuje, sprząta, ja maluję.

Pan Abram przerywa mi i prosi bym mówiła po polsku, bo żona nasłucha się i też tak będzie chciała …, śmiejemy się. Ale jak się okazuje, Pani Ela doskonale zrozumiała, o czym mówimy. Tłumaczy, że Abramek również Jej pomaga, nie gotuje wprawdzie, ale za to zmywa.
Pan Abram jest szczęśliwy. Ja jestem szczęśliwa, bo moim skromnym prezentem sprawiłam Państwu Morgentaler miłą niespodziankę. Nie sądziłam nawet, że tak bardzo ucieszą się. Mój mały obrazek przedstawia widok na Wisłę, most, katedrę i Bulwary. Teraz wiem, że dla osoby, która tak mocno umiłowała swoje miasto, może to być najwspanialszy prezent. Podziękowań nie było końca. Pan Abram wybrał już nawet miejsce, gdzie po powrocie będzie wisiał …, w salonie, a Pani Ela przyzwoliła na to kiwnięciem głowy.
Pożegnania są zawsze smutne. My mamy nadzieję zobaczyć się znowu za rok. Obiecali mi Państwo Morgentaler, że odwiedziny obejmą moją rodzinę. Bardzo bym chciała, by mój mąż i dzieci poznali tę wyjątkową parę. Tej nocy nie mogłam spać.

II. Bydlęcy wagon

Gdy miałam 13 lat, moja rodzina sprowadziła się do Włocławka. Dla mojego ojca był to szczęśliwy powrót na stare śmieci. Tu się urodził, mieszkał i wychowywał do zakończenia II wojny światowej. Ja i moje siostry nie byłyśmy zadowolone z przeprowadzki. Pozostawiłyśmy miejsca, z którymi byłyśmy związane naszą młodzieńczą beztroską, rozstałyśmy się z przyjaciółmi. To było bolesne dla 13-letniej dziewczynki. Szybko jednak zrozumiałam, że nowe miejsce jest ukochanym miejscem moich przodków, tu są nasze korzenie. Pokochałam je także.
Po 30 latach mojego tu zamieszkiwania, okazało się, że tak mało znam swoje miasto.

W minionym miesiącu miałam ogromny zaszczyt spotkać się z Państwem Abramem i Elą z Izraela, którzy odwiedzili miasto młodości Pana Abrama. Ucieszyłam się na nasze spotkanie, emocjonalnie je przeżywałam. Ucieszyłam się także na propozycję wspólnego zwiedzania miasta. Do roli oprowadzającego po mieście, nie byłam przygotowana w ogóle. Pan Abram żartował, że poskarży się mojemu szefowi, ja jednak czułam się zażenowana i było mi wstyd. Nasze role odwróciły się. To ja poznawałam swoje miasto.
Zaglądaliśmy do nieznanych mi miejsc i zakątków, wsłuchiwałam się w interesujące historie z życia mojego bohatera. Ten miły człowiek ze wzruszeniem oprowadzał swoją żonę i mnie po znanych i nieznanych miejscach. Wspominał ulicę Srebrną, Stodólną, Kaliską, Piekarską, Bulwary.
I gdy tak chodziliśmy tymi ulicami, ja myślałam, że mój dziadek, również pozostawił tutaj swoje ślady. Bardzo żałuję, ze nie poznałam swojego dziadka. Teraz mogłabym z nim także spacerować po ulicach naszego ukochanego miasta. Nie dane mu było przeżyć wojny. Został zamordowany w obozie koncentracyjnym w Zwickau, pozostawiając owdowiałą żonę i dwóch synów. Przed oczyma rysuje mi się smutny obrazek. W bydlęcym wagonie tłoczą się wycieńczeni ludzie. Są wychudzeni, brudni i bez sił.

Jadą nie wiadomo, dokąd, nie wiadomo też, jak zakończy się ta straszna podróż. Pocieszają się wzajemnie, dodają sobie wiary i otuchy. Pociąg kończy bieg … . Stacja Zwickau … Pamięć o moim dziadku Józefie jest ciągle żywa, jest on w naszych sercach.
Trzy lata temu Pan Abram przybył do Włocławka, specjalnie na zorganizowaną uroczystość odsłonięcia tablicy upamiętniającej Getto Żydowskie we Włocławku. Wielu Żydów przyjechało wówczas z Izraela i innych krajów. Pan Abram był bardzo wzruszony, co dało się zauważyć przy pierwszym naszym spotkaniu. Gdy poprosił mnie o odszukanie Jego aktu urodzenia i innych dokumentów Jego nieżyjącej Rodziny, wiedziałam, że możliwości są raczej nieduże. Akta stanu cywilnego Gminy Mojżeszowej zostały spalone przez Niemców podczas II wojny światowej. Zachowały się nieliczne dokumenty tzw. akta zbiorowe do ksiąg urodzeń i zgonów.
Nadzieja pozostawała też w dokumentach odtworzonych po 1946 roku. Ja miałam nadzieję i usilnie poszukiwałam.
W tym roku dowiedziałam się, że Pan Abram otrzymał obywatelstwo Polskie. Dobrze mieć zawsze nadzieję. Jestem bardzo, bardzo szczęśliwa.

III. Marsz żywych

Marsz żywych, dzisiaj wyczytałam o nim w Internecie. Chciałabym wziąć udział w takim marszu i usłyszeć dźwięk rytualnego rogu, szofera, trafiającego do ludzkich serc, budzącego ludzkie sumienie (nie wszystkie, szkoda!). Cieszy mnie, że udział w marszu biorą prezydenci Polski i Izraela.
Obaj mówią o nadziei, jaką niesie na przyszłość wspólny marsz Polaków i Żydów oraz o konieczności edukacji wszystkich narodów. Należy przestrzec następne pokolenia przed powtórką tragedii sprzed ponad 50 – ciu lat. Naczelny rabin Izraela, powiedział, że obecność tych młodych osób, jest zemstą na tych, którzy dążyli do całkowitej eksterminacji Żydów i Polaków.
Dziesięć dni trwał marsz śmierci. Od 14 lat organizacje żydowskie z całego świata, organizują przemarsze Drogą Śmierci od Oświęcimia do Brzezinki, przemarsze, które mają upamiętniać ludzi zamordowanych w hitlerowskich obozach zagłady Auschwitz – Birkenau. Żyjący oddają hołd martwym i jest to także czynna nauka historii. Przejmująca jest część podsumowująca marsz: krótki, symboliczny apel poległych w ośmiu językach, pieśni religijne i kadysz – wspólna modlitwa za umarłych.
Kilka milionów Żydów straciło życie podczas Holokaustu. W wagonach bydlęcych przewożono Żydów do obozów zagłady.
Jest mi przykro, że wciąż obecni są w Polsce ludzie, którzy wypisawszy na swoich sztandarach hasła obrony polskości i chrześcijaństwa, czynią wszystko, by te wielkie wartości skompromitować i zhańbić.
Stopień skomplikowania stosunków polsko-żydowskich jest znaczny, a ich drażliwość świadczy o antysemityzmie, pojawiającym się nawet podczas marszów. A szkoda, bo tym samym bydlęcym wagonem do obozów jechał mój, Twój ojciec, dziad, pradziad …

Mirosława Stojak

Ten wpis został opublikowany w kategorii Opowiadania i oznaczony tagami Holocaust, Marsz Żywych, Żywa historia. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Leave a Reply